Kamil Stoch po raz trzeci w karierze triumfuje w Turnieju Czterech Skoczni. Polak po spektakularnej wygranej w Bischofshofen pokonał w klasyfikacji generalnej TCS Karla Geigera i Dawida Kubackiego.
Czy o Kamilu Stochu możemy powiedzieć: „legenda”? Wydaje się, że owszem, wszak to trzykrotny mistrz olimpijski, dwukrotny zwycięzca zwycięzca klasyfikacji generalnej Pucharu Świata, mistrz świata, zwycięzca 38. konkursów PŚ (więcej mają tylko Adam Małysz, Matti Nykkenen i Gregor Schlierenzauer), jedenastokrotny mistrz Polski oraz od środy trzykrotny triumfator Turnieju Czterech Skoczni.
Oszałamia przede wszystkim styl, w jakim Polak zdeklasował rywali. A przecież to inni mieli wieść prym podczas niemiecko-austriackiej imprezy. Mówiło się głównie o Niemcu Marcusie Eisenbichlerze i przede wszystkim o Norwegu Halvorze Egnerze Granerudzie, który wyskoczył w tym sezonie niczym Filip z konopi i z zawodnika nawet nie średniego (w ostatnim sezonie Pucharu Świata zgromadził zaledwnie 8 pkt.) zamienił się w seryjnego łowcę wygranych (5 zwycięstw z rzędu w tym sezonie).
Prawie 50 pkt przewagi nad drugim Geigerem mówi wiele, ale chyba jeszcze większe wrażenie zrobił na nas spokój, z jakim Kamil wytrzymał gigantyczne ciśnienie. Przecież nie jeden po szczeniackim zachowaniu Graneruda (po konkursie w Innsbrucku Granerud stwierdził, że Stoch dobre wyniki zawdzięcza korzystnemu wiatrowi, skacze niestabilnie, a stratę 20 pkt bez problemu odrobi w sprawiedliwych warunkach w Bischofshofen) utemperowałby słownie nieopierzonego skoczka. A Stoch nic, niczym buddyjski mnich skupił się jedynie na wykonaniu swojego zadania. Na taki stan świadomości bez wątpienia pracuje się latami, a w pewnym momencie drogi na szczyt ważniejsze od zwycięstw są porażki, dzięki którym człowiek buduje podwaliny pod sukcesy, poznając przede wszystkim siebie i swoje słabości. Tak było w przypadku Kamila, który pierwszy triumf w Pucharze Świata odniósł 7 lat po debiucie. „Trzeba sto razy przegrać, żeby raz wygrać” – takie słowa Polak usłyszał od swojego ojca po jednym z nieudanych konkursów.
Nie byłoby tego artykułu, gdyby organizatorzy TCS nie dopuścili naszych skoczków do konkursu w Oberstdorfie, o czym pisałem tutaj. Na szczęście, dzięki m.in. interwencji Polskiego Związku Narciarskiego oraz naszego rządu, wszystko skończyło się happy endem.
Już w Oberstdorfie było dobrze – Stoch na podium, pozostali Polacy z szansami na atak na wyższe lokaty. W Ga-Pa – eksplozja (niestety chwilowa) formy Dawida Kubackiego i 4 miejsce Kamila. Jednak austriackie konkursy w Innsbrucku i Bischofshofen były popisem jednego aktora.
Skoczek z Zębu zwyciężał kolejno z przewagą ponad 12 i 20 pkt., rozwiewając wszelkie wątpliwości kto tu jest szefem, jak określił skoczka z Zębu były trener naszych zawodników, Stefan Horngacher. I nie potrzebował do tego huraganu pod narty, jak sugerował Granerud (w I serii konkursu w Bischofshofen Stoch miał najgorsze warunki z całej stawki!).
Wiemy, wiemy, Norweg przeprosił za swoją niefortunną wypowiedź, powiedział, że Kamil jest jego idolem itp, itd, natomiast czy o idolu mówi się, że dobre wyniki zawdzięcza tylko sprzyjającym warunkom, a tak w ogóle to ten idol skacze niestabilnie i bez problemu on, Halvor Egner, ogoli go w kolejnym konkursie? Rozumiemy, że lider Pucharu Świata był w wielkich emocjach, rozgoryczony słabym występem na Bergisel, ale smród pozostanie. Nie mniej życzymy norweskiemu skoczkowi wszystkiego co najlepsze, a ta sytuacja niech będzie kubłem zimnej wody na rozgrzaną głowę Halvora Egnera, który według przekazów dziennikarzy jest dość sympatycznym człowiekiem.
Kamil Stoch traci do wspomnianego Norwega 260 pkt. w klasyfikacji Pucharu Świata i coś nam mówi, że walka o końcowy triumf dopiero się rozpoczyna. Kolejny akt tej rywalizacji już w najbliższy weekend, podczas konkursów w Titisee-Neustadt.
Dobra już można z tym Granerudem odpuścic, chłopaczek zje Snickersa i się ogarnie. Skupmy się na Kamilu bo facet jest nie z tej planety!
PolubieniePolubienie