Eksperci oraz byli piłkarze nie mają wątpliwości: nigdy w historii nie byliśmy tak blisko zdobycia Mistrzostwa Świata w piłce nożnej. Drużyna prowadzona przez Kazimierza Górskiego dostarczyła kibicom niezapomnianych wrażeń. Mimo historycznego sukcesu, można było jednak wyczuć lekki niedosyt, głównie z powodu słynnego „meczu na wodzie”. Przypominamy turniej Mistrzostw Świata z 1974 roku, rozgrywany na boiskach Republiki Federalnej Niemiec.
Już sam awans na światowy czempionat biało-czerwonych był zaskoczeniem. Owszem, byliśmy mistrzami olimpijskimi z 1972 roku, jednak według wielu były to zawody drugiej kategorii.
Złotego medalu olimpijskiego naszej reprezentacji świat zawodowego futbolu w ogóle nie zauważył, i słusznie, bo z punktu widzenia profesjonalistów, to jednak były zawody drugiej kategorii
– podkreśla znany dziennikarz Stefan Szczepłek w książce Karoliny Apiecionek „Mundial ’74. Dogrywka”.
Sygnałem, że tworzy się naprawdę mocna ekipa, były eliminacje do Mundialu, choć ich początek tego nie zapowiadał. Polacy przegrali z Walią 0:2 i aby liczyć się w walce o awans, musieli bezwzględnie wygrać kolejny mecz. Był jeden problem – przeciwnikiem naszej drużyny była wielka Anglia, czyli faworyt nie tylko do awansu, ale też do triumfu na Mistrzostwach. Warto też przypomnieć, że spośród trzech drużyn w grupie, na Mundial awansowała tylko jedna. Biało-czerwoni pokonali na Stadionie Śląskim w Chorzowie Synów Albionu 2:0 po bramkach Roberta Gadochy i Włodzimierza Lubańskiego. Ten drugi – największa gwiazda reprezentacji – przypłacił mecz paskudną kontuzją, a do gry wrócił dwa lata później. Będący na fali Polacy pokonali w rewanżu Walijczyków 3:0, a w decydującym spotkaniu na Wembley – zremisowali z Anglią 1:1. Tak, to ten jeden z najsłynniejszych meczów w historii, kiedy to Jan Tomaszewski zamurował bramkę, a Jan Domarski strzelił gola po 30-metrowym rajdzie. Nasi piłkarze wyeliminowali potęgę i awansowali na Mistrzostwa Świata – po raz pierwszy od 1938 roku.
Jeżeli grupę eliminacyjną z Anglią i Walią uważano za naprawdę mocną, to co powiedzieć o drużynach, które Polacy wylosowali na samym Mundialu. Otóż do grupy D, razem z biało-czerwonymi, trafili wicemistrzowie świata Włosi, znakomici Argentyńczycy i jeden outsider – Haiti. Z grupy wychodziły jednak tylko dwa zespoły, więc Polska przez ekspertów od razu była spisywana na straty.
Jechaliśmy praktycznie jako chłopcy do bicia. Nikt nie wierzył, że Polska może wyjść z grupy. Ani styl, ani wyniki nie napawały optymizmem. Zewsząd słychać było: „Poważna impreza, ważne, żebyście wstydu nie przynieśli
– wspomina obrońca Władysław Żmuda.
Na portalu dzieje.pl możemy przeczytać wspomnienia bohaterów tamtych wydarzeń:
Przypominam sobie wyjście na murawę przed pierwszym meczem – z Argentyną, gdy dwie drużyny stoją w tunelu. Argentyńczycy radośnie śpiewają, poklepują się, a Polacy cichutko. Wielkie nazwiska argentyńskie, nie wiadomo, jak się zachować
– wspominał Lesław Ćmikiewicz. Z kolei Władysław Żmuda dodał:
Wszyscy skoncentrowani, spięci, niemal sparaliżowani ze strachu. Na szczęście tunel był obity blachą. Adam Musiał kopnął w nią i krzyczy: „Panowie, oni śpiewają i tańczą, ale po meczu będą płakać! Tylko musimy do tego doprowadzić.
Nie wiemy, czy Albicelestes po meczu naprawdę płakali, ale gra biało-czerwonych mogła ich do tego doprowadzić. Po ośmiu minutach Polska prowadziła już 2:0 po golach Grzegorza Laty i Andrzeja Szarmacha, a ostatecznie wygrali 3:2.
Cztery dni później mierzyliśmy się z nieprzewidywalnymi Haitańczykami. I owszem, drużyna z Ameryki Środkowej zaskoczyła Polaków – swoją nieporadnością. Spotkanie zakończyło się wynikiem 7:0.
Polska miał już awans w kieszeni, więc ostatni mecz z Włochami decydował, kto obok biało-czerwonych będzie grał dalej. Zarówno gracze z Półwyspu Apenińskiego, jak i Argentyńczycy, chcieli „zmotywować” naszych piłkarzy. „Orły Górskiego” w jednym z najlepszych meczów w historii reprezentacji pokonały Italię 2:1, będąc zupełnie nieświadomym, że w tle pojawiły się naprawdę duże pieniądze.
Po latach okazało się, że Argentyńczycy zebrali 22 tysiące dolarów i przekazali je żonie Roberta Gadochy. Tak sytuację relacjonuje Iggy Boćwiński, Argentyńczyk polskiego pochodzenia, który przekonywał, że to on przekazał pieniądze
Robert zachował pieniądze dla siebie. Zresztą zaskoczył mnie tym zupełnie. Zapytałem, jak zamierza podzielić kasę. Wtedy powiedział: „Wiesz co, nie mów nic chłopakom. Nasza strategia na mecz z Włochami i tak była taka, żeby wygrać”. Byłem bardzo zaskoczony taką postawą Gadochy”.
Źródło: nabramke.pl
Polska z kompletem zwycięstw awansowała do kolejnej fazy. W międzyczasie doszło do kolejnego zamieszania – nasi zawodnicy po jednym z udanych występów poszli w miasto – umówili się z trenerem Górskim, że wrócą o 22:30, jednak w hotelu byli o 23. W dyskusję w hotelowym lobby z trenerem wdał się Adam Musiał, chcąc wytłumaczyć spóźnienie. Efekt? „Musiał wylatuje z kadry! Jutro wraca do kraju” – brzmiał wyrok Górskiego. Ostatecznie, po namowach sztabu trenerskiego i rady drużyny, obrońca pozostał na turnieju. Po latach Jan Tomaszewski zapytał trenera o powód incydentu. A Górski na to:
Za dobrze szło. Potrzebny był lekki wstrząs.
Źródło: dzieje.pl
W drugiej fazie już nie prezentowaliśmy się tak błyskotliwie, jak na początku turnieju, wystarczyło to jednak do pokonania Szwecji 1:0 i Jugosławii 2:1. O awansie do finału decydował ostatni mecz z gospodarzami – RFN.
Niemcom do awansu wystarczył remis, Polaków premiowało tylko zwycięstwo. Na domiar złego, przed meczem nad Frankfurtem nad Menem przeszła potężna ulewa, z którą kompletnie nie poradził sobie system melioracyjny na stadionie. Nadmiar wody próbowali ręcznie usuwać porządkowi, jednak na niewiele się to zdało – boisko bardziej przypominało bajoro niż murawę, na której miały decydować się losy awansu do finału MŚ. Kiedy przestało padać, sędzia podjął kontrowersyjną decyzję: gramy!
Nie można było podać piłki, bo ta zatrzymywała się w wodzie. Gdyby nie to, że stawką meczu był finał mistrzostw świata, ktoś mógłby pomyśleć, że wszystko jest jednym wielkim żartem
– opowiadał bramkarz gospodarzy i bohater tego meczu, Sepp Maier.
Takie warunki preferowały siłowy i bezpośredni styl gry Niemców, zaś dla Polaków, którzy prezentowali techniczny futbol oparty na szybkich akcjach skrzydłami było to nie lada utrudnienie.
Polacy mimo warunków pogodowych oraz braku super-strzelca Andrzeja Szarmacha, który doznał kontuzji, zdominowali I połowę spotkania, i chyba tylko Sepp Maier wie, jakim cudem biało-czerwoni nie prowadzili różnicą min. 2-3 bramek. Golkiper rywali wyczyniał w bramce cuda, w tylko sobie znany sposób zatrzymując petardę Gadochy z rzutu wolnego, czy broniąc sytuację sam na sam z Grzegorzem Lato. Pierwsze 45 minut zakończyło się jednak bezbramkowym remisem.
Druga odsłona przyniosła z kolei bardziej wyrównany przebieg gry, a z czasem do słowa zaczęli dochodzić gospodarze. W 53. minucie po faulu Jerzego Gorgonia na Berndzie Hölzenbeinie sędzia podyktował rzut karny dla RFN. W bramce jednak mieliśmy niezawodnego Jana Tomaszewskiego – popularny „Tomek” wyczuł, gdzie będzie uderzać Uli Hoennes, broniąc „jedenastkę” niemieckiej gwiazdy. Na 15 minut przed końcem rywale dopięli swego – błąd naszej defensywy wykorzystał legendarny Gerd Muller, strzelając gola obok bezradnego Tomaszewskiego.
Polakom został kwadrans i od razu rzucili się do odrabiania strat. Fantastycznej okazji nie wykorzystał Kazimierz Kmiecik – jego potężny strzał z ok. 12 metrów w spektakularny sposób obronił Maier. Mecz zakończył się wynikiem 1:0 i to Niemcy zmierzyli się w finale, gdzie pokonali faworyzowanych Holendrów. Po wielu latach do meczu RFN-Polska odniósł się legendarny Frantz Beckenbauer, który krótko podsumował tamte wydarzenia:
Przy normalnych warunkach, nie mielibyśmy prawdopodobnie żadnych szans.
Na koniec turnieju zmierzyliśmy się w meczu o trzecie miejsce z mistrzami świata Brazylijczykami. To było spotkanie dwóch świetnie wyszkolonych drużyn. Pokonaliśmy faworytów 1:0 po kapitalnym rajdzie przez pół boiska Grzegorza Lato, który zdobył bramkę gwarantującą nam wygraną oraz miejsce na najniższym stopniu podium MŚ.
Królem strzelców całego Mundialu został właśnie Lato – 7 goli. Jego wynik został pobity dopiero 28 lat później, kiedy to na Mundialu w Korei i Japonii 8 bramek zdobył Brazylijczyk Ronaldo.
Na lotnisku piłkarzy witały tłumy. Mimo to wśród piłkarzy do dziś pozostaje pewna doza niedosytu.
Nigdy w historii polskiej piłki nie byliśmy tak blisko zdobycia mistrzostwa świata. To było w naszym zasięgu…
– uważa Lesław Ćmikiewicz.
Skład Polaków na Mistrzostwach Świata w 1974 roku w RFN:
Jan Tomaszewski – Antoni Szymanowski, Jerzy Gorgoń, Władysław Żmuda, Adam Musiał, Zygmunt Maszczyk, Kazimierz Deyna, Henryk Kasperczak, Grzegorz Lato, Andrzej Szarmach, Robert Gadocha, Lesław Ćmikiewicz, Jan Domarski, Zbigniew Gut, Zdzisław Kapka, Kazimierz Kmiecik, Mirosław Bulzacki, Andrzej Fischer, Roman Jakóbczak, Zygmunt Kalinowski, Marek Kusto, Henryk Wieczorek.
Źródło: dzieje.pl/nabramke.pl/Opracowanie własne